Recenzja filmu „Brightburn: syn ciemności”, 2019, reż. David Yarovesky.
Widać, ze „Brightburn" to film o niskim budżecie, ale prawdziwym problemem jest tu fakt, że nie trzeba iść na niego do kina czy kupować dvd. Jeśli widzieliście zwiastun to już wszystko. Nic więcej tam nie będzie.
No dobrze, ale jak to? To już nie trzeba iść na to do kina? Dokładnie, można, ale nie trzeba. Być może sami będziecie chcieli się przekonać jak wygląda mroczna wariacja na temat Supermana. Bo tym właśnie B jest. Dostajemy w
pewnym sensie powtórkę z Man of Steel. Tyle, że Brandon wcale nie chce robić nic
dobrego a krzywdzenie innych sprawia mu przyjemność. W pewnym momencie główny
bohater filmu dostrzega, że jest niezniszczalny i pojawiający się na jego twarzy
obrzydliwy uśmieszek spowoduje ten rodzaj nieprzyjemnego uczucia, przy którym już wiesz, że pozostali ludzie będą w opałach.
nie gryzie, chociaż pełen jest totalnie kliszowych scen. Znajdzie się kilka chwil na to, żeby zobaczyć jak Brandon dorasta, z jakimi problemami mierzy się w szkole, w jakiej rodzinie przyszło mu spędzać dzieciństwo oraz trochę tych, gdzie orientujemy się, że coś z chłopakiem jest nie tak. Ciężko jednak kogoś zaskoczyć odsłaniając wszystkie asy w rękawie już w materiałach promocyjnych. Co nie przeszkadza w tym aby obejrzeć jak ta historia została zrealizowana. Bo pomimo ewidentnie niskiego budżetu nie zostaniemy tu obrażeni strasznie kiepskimi efektami czy beznadziejną fabułą. Oczywiście znajdzie się tu i tam kilka dziur. Na przykład nie dowiemy skąd się Brandon wziął a jedyne co jest pewne, to że przybył z nieba i wszystko wskazuje na to, że był bardzo niechciany w ojczyźnie (motyw skaleczenia pozostawia tutaj pewne pole na domysły). Kompletny brak tła fabularnego (co wyraźnie odróżnia tę historię od Man of Steel) sprawia, że film ślizga się po łebkach. W jednej ze scen nasz mały nicpoń usiłuje odgadnąć to o czym mówi tajemniczy, szepczący do niego głos. Ni stąd ni zowąd mu się to udaje a widownia zostaje postawiona przed faktem dokonanym. Zdecydowanie postawiono tu jedynie na pokazanie tego, że nie każda peleryna oznacza coś dobrego. Resztę musisz sobie wymyślić.
Niestety film rozgrywa się jedynie w kilku lokacjach, po których skaczemy niczym w serialowych cliffhangerach i to też troszkę razi. Czasami miałem to uczucie, że znów widzimy znane ujęcie z widoczkiem na farmę i za chwilę usłyszymy – w poprzednim odcinku Brightburn After Hours! - czytane jakimś przyjemnym głosem zza kadru. Brakuje tu szerszej perspektywy jaką zobaczymy choćby w niedawnym remake'u "It". Tego typu momenty, albo wspomniane kliszowe sceny sprawiają, że to ewidentnie produkcja nie posiadająca wielkich ambicji. Czy to źle? Myślę, że nie. Jeśli to jednorazówka to nadal do zapamiętania.
Nie powiem nic złego o aktorach bo wypadli względnie wiarygodnie co traktuję
zawsze in plus. Nie są to szczególnie znani ludzie, ale gdyby trochę poszperać, to można
się dowiedzieć, że w realizację filmu zaangażowało się kilka znanych tu i tam
nazwisk. Zarówno po stronie obsady jak i na zapleczu. Na przykład taki James
Gunn. (pan stojący za Strażnikami Galaktyki, który niedawno dostał po uszach za kilka nieciekawych wpisów na Twitterze) a także kilku jego
znajomych. Wygląda to więc jak projekt po godzinach, żeby trochę odsapnąć. I myślę,
że z takim nastawieniem warto na ten film iść. Myślę, że
obniżając nieco wymagania można się na nim dobrze bawić a wychodząc nadal myśleć
nad tym, czy znajdzie się ktoś, kto stanie Brandonowi na drodze? Byłoby naprawdę
świetnie, gdyby okazało się, że jest to część
większego uniwersum. Może jakiś crossover z Supermanem?